Forum komarno.forumoteka.pl Strona Główna komarno.forumoteka.pl
Opis Twojego forum
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Pamiętnik Stanisławy Lisowskiej (wcale nie z Komarna)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum komarno.forumoteka.pl Strona Główna -> Komarno i okolice
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
klisowska



Dołączył: 29 Lut 2008
Posty: 202

PostWysłany: Sro Lis 07, 2012 10:43 pm    Temat postu: Pamiętnik Stanisławy Lisowskiej (wcale nie z Komarna) Odpowiedz z cytatem

Zmobilizowałam się w końcu, aby zacząć przepisywać pamiętnik kuzynki mojego Dziadka, Włodzimierza Lisowskiego. Dzielę się z Państwem pierwszym odcinkiem, bo choć nie dotyczy to Komarna, jest to całkiem miła lektura obyczajowa.

Pamiętnik Stanisławy Lisowskiej

Wszystkie dane spisane są na podstawie przekazów mojej matki Stanisławy z Lisowskich Hirszlerowej, podawanych w czasie pisania. Janina Góra. Bielsko-Biała 9.11.84

Korzenie
Po mieczu
Rodzina Hirschlerów przybyła w początkach XIX wieku z Austrii do wschodniej Galicji. Byli to młynarze. Z czasem, żeniąc się z Polkami wtopili się w społeczeństwo polskie i stali się posiadaczami ziemskimi, polskimi patriotami. Mój pradziadek (pradziadek Janiny Góry, redaktorki pamiętnika, a dla Stanisławy Lisowskiej. - dziadek. Przyp. KL) był już asesorem, więc prawnikiem – ożeniony ze szlachcianką polska Lewicką z domu. Jego rodzony brat Maciej poświecił się stanowi duchownemu i został nawet biskupem w Przemyślu. Jest tam jego płyta nagrobna w katedrze. Zdjęcie tej płyty widziałam u mojej stryjenki Zofii. U nas w domu była fotografia tego biskupa, ale niestety zaginęła. Przy pomocy tego dostojnego stryja, mój dziadek Mieczysław pojechał na studia medyczne do Wiednia. Były to lata 7-te i początek 80-tych XIX stulecia. Zamieszkał we Wiedniu na czas studiów u rodziny Waliczków. Była to rodzina ze śląska Cieszyńskiego, prawdopodobnie ze Skoczowa. Ojciec rodziny był aptekarzem "cesarsko-królewskim”. Taki tytuł w monarchii austrowęgierskiej był zaszczytem. Mieli państwo Waliczkowie dwóch synów (Toni i Wili, nie wiem wieku) i córkę jedynaczkę Paulinkę. Dziewczę niezbyt może ładne, ale skromne, gospodarne. Zawsze gładziutko uczesana, uśmiechnięta. Tak mi Babunia w wiele lat potem opowiadała. W wieku lat 5 zaczęła uczyć się szyć, robić robótki, haftować, w czym była nie lada mistrzynią do końca życia. Od najmłodszych lat zaczęła też przygotowywać wyprawę z koronkami klockowymi własnoręcznie zrobionymi. Część tej wiedeńskiej wyprawy wylądowała u nas w Nowym Sączu, sukcesywnie co roku przywożona przez Babunię. Do dzisiejszego dnia mamy patery z tejże bogatej wyprawy. Dziadek mój Mieczysław, brodaty, barczysty, przyszły medyk, przywozi więc w rodzinne strony nie tylko dyplom doktora nauk medycznych, ale miłą żonę Paulinkę i Teściową, która w domu rodzinnym mego Ojca nazywała się „małą babcią”. Nigdy nie nauczyła się po polsku. Paulinka, czyli moja Babunia mówiła w domu i do nas tylko po polsku, chociaż brzmiało to na przykład tak: pójdę do miasteczek i kupię buleczek. Dziadzio Mieczysław mieszkał początkowo w Bóbrce – gdzie porodziło się jego pięciu synów – potem został c.k. lekarzem powiatowym, tzw. „fizykiem”. Osiadł na Osiadł w Buczaczu, kupił na Nagórzance duży piętrowy dom z parterową przybudówką, z ogromnym sadem i ogrodem – był poważanym obywatelem miasta Buczacza. Najstarszy syn Juleczek umarł w niemowlęctwie. Jego włoski zawsze Babunia w srebrnym medalionie nosiła przy sobie – dzisiaj ten medalion ma moja siostra Miecia. Opowiadała nam wnukom o niebieskiej, wykładanej pluszem trumience, w której pochowano jej pierworodnego. W momencie, gdy chcę zacząć swą opowieść rodzinną, w dużym domu buczackim mieszka ojciec rodziny, mój Dziadek Mieczysław i jego żona Paulina, jej matka, matka Dziadka (na zdjęciu wygląda na Herod-babę) i 4 synów: Jan, Kazimierz, Adam i najmłodszy, zdrobniale zwany Mieciunkiem, mój Ojciec.
Po kądzieli
Lisowscy byli starą szlachtą podolską. Gałąź, z której wywodził się nasz ród, pieczętowała się herbem „ślepowron”. Pra-Dziadek Leon Lisowski miał wioskę Załoście koło Tarnopola (coś tu jest pokręcone, bo jest miasteczko Załoźce koło Tarnopola, a wioski Załoście nie znalazłam. Może to była wioska koło Załoźców? Przyp. KL). Będąc wdowcem, oddał swą córkę jedynaczkę na wychowanie państwu Mroczkowskim, właścicielom wsi Doliby. Sam ożenił się po raz drugi (ok. 1863 r.) z naszą prababką, Fryderyką Dutczyńską, córką oficera napoleońskiego. Pochodziła z rodziny ziemiańskiej, chyba zamożnej (często gotowali na obiad indyki). W podaniach rodzinnych zostało opowiadanie tej Babci Fryci, że będąc małym dzieckiem narzekała „oj znów to indyczysko”. Odebrała staranne wychowanie na pensji, gdzie poznała dwie bogate hrabianki Wolańskie – po skończeniu nauki została ich damą do towarzystwa. Jeżdżąc z nimi po Europie, prowadząc w wielkopańskim pałacu w Rzeplińcach beztroskie i wytworne życie – nie myślała o zamążpójściu. Pradziadek Lisowski, wielki myśliwy i doskonały organizator polowań, trafił raz w czasie tychże do pałacu w Rzeplińcach. Poznał tam podstarzałą, bo pod czterdziestkę – ale doskonale zakonserwowaną ową pannę Fryderykę Dutczyńską. Mówiąca pięknie po francusku, oczytana, wielbicielka Mickiewicza, znająca ponoć w większości jego dzieła na pamięć. Dwaj jej bracia nie zostali na ziemi (chyba sprzedali majątek). Edward był inżynierem, a Witold oficerem austriackim należącym do świty Habsburgów na dworze we Wiedniu. Poznał jakąś Węgierkę, pojechał za nią na Węgry i stracił kontakt z rodziną. Edward po pierwszej wojnie światowej zamieszkał w Krakowie, gdzie pewnie do dzisiaj jego potomkowie mieszkają.
Zamieszkała więc Babcia Frycia w Załościach. Mimo swoich 40 lat urodziła jeszcze dwóch synów – mego Dziadka Jana (ur. 1866) i starszego Edwarda, z którego potomkami do dzisiaj utrzymujemy przyjazne kontakty (to mój pradziadek, Edward Tytus. Przyp. KL).
Ale zdarzyło się nieszczęście. Pradziad Lisowski padł ofiarą swoich zamiłowań; zginął przypadkowo zastrzelony na polowaniu. Rządy w Załoścach objął zięć – mąż pasierbicy (pasierbicy Fryderyki), Chołoniewski. Opłakane to były rządy! Karciarz i utracjusz przepuścił cały majątek. Z jego potomstwem Dziadek mój utrzymywał rodzinne więzy, o czym wspomnę później. Babka Frycia uratowała swój kapitalik i zamieszkała w Buczaczu. Jeździła jednak do Dolib, do państwa Mroczkowskich, którzy jak się okazało, byli spokrewnieni z Chołoniewskimi. Bywał w tym domu ksiądz Chołoniewski, światowiec przebywający stale w Paryżu, na wakacje przyjeżdżał do kraju. Poczuwał się on do wychowania mojego osieroconego Dziadka. Np. wieczorem przy modlitwie, musiał – nadal klęcząc – „odmawiać” tabliczkę mnożenia. Opowiadał mi o tym Dziadziuś Lisowski, gdy mnie sam uczył tabliczki mnożenia, która mnie – antytalentowi matematycznemu, dość trudno „wchodziła” do głowy. Gdy był kilkunastoletnim młodzianem, bawił się w mieszanym towarzystwie w modną wówczas grę, polegającą na anonimowych liścikach odczytywanych przez jednego uczestników zabawy. Ktoś – może nawet Dziadek, napisał do panienki romantycznie brzmiące słowa „mam w sercu trzy rany”. Pechowy Jaś Lisowski odczytał najpoważniej: mam serce z czyrakami. Ksiądz Chołoniewski grający w sąsiednim pokoju z panami w karty usłyszał to i wyprowadził za uszy młodzieńca zawstydzając i upokarzając go wobec towarzystwa. Swoją drogą, okropne metody wychowawcze! Czyraki uznać za aż takie przewinienie! A jak głęboko ta uraza musiała zapaść w duszę chłopca, że do końca życia ją wspominał. W ogóle Edzio był grzeczny, a na biednego Jasia wciąż spadały jakieś plagi egipskie. Może był żywym chłopaczkiem, bo ciągle słyszał „Jasiu nie ruszaj”. Raz przed świętami Bożego Narodzenia matka posłała go na targ po jajka. Niósł ich kopę (bo na kopy kupowało się na wschodzie jaja), a tu chłopcy namawiają go by pojeździł z Fedoru (nazwa wzgórza) na sankach. Rezultat był taki, że przyniósł jajecznicę do domu i dostał tęgie lanie. Do końca życia o tym wspominał.
Chłopcy chodzili do gimnazjum O.O. Bazylianów. Byli to ruscy księża, a jak mi Dziadziuś wspominał, w latach 70-siątych XIX stulecia, język wykładowy w szkołach państwowych był niemiecki. Potem już był polski, gdy moi rodzice chodzili do szkół średnich. Była to przecież Galicja, zabór austriacki. Wspominał mi Dziadziuś, że gdy ktoś odezwał się po polsku – chodził przez całą wielką przerwę z czerwonym, papierowym jęzorem na plecach. Ale było to gimnazjum tylko 4-ro klasowe. Starszy Edward zrezygnował z dalszej nauki i poszedł praktykować do apteki. W tamtych czasach farmacji jako wydziału uniwersyteckiego nie było, wystarczyły 4 klasy gimnazjalne i kursy. Trafił potem do apteki Białoskórskich w Kołomyi, gdzie się później ożenił z córką pryncypała Janką i z czasem stał się właścicielem tejże apteki.
Inaczej potoczyły się losy Jasia. Ten mimo trudności materialnych Matki – wciąż wegetującej z tego kapitaliku – wyjechał do Lwowa do wyższych klas gimnazjalnych, by uzyskać maturę. Zamieszkał w klasztorze Bernardynów, gdzie za strawę i barłóg do spania – usługiwał braciom, sprzątał, czyścił buty, służył tez do mszy św. Zapomniałam napisać, że jako chłopak, lubił bardzo „odgrywać” księdza z jakiejś matczynej garderoby prokurował sobie ornat i marzył, by zostać księdzem. Podobno wzbudziło to rozczulenie jakiejś pobożnej pani, która mu dawała na cukierki. Opowiadał Dziadzio, że raz w nocy dostał silny krwotok z ust, tak, ze rano cała poduszka była czerwona. Nikt się wtedy nie przejmował zdrowiem biednego chłopaka. Miał żyć – to zył. Do końca życia kaszlał często, flegmy, ale leczył się tylko wodą szczawnicką, którą mu już w Nowym Targu przywoził całymi skrzynkami kierowca autobusu Nowy Targ – Szczawnica. [cdn]
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
klisowska



Dołączył: 29 Lut 2008
Posty: 202

PostWysłany: Czw Lis 08, 2012 11:29 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Sprawdziłam w internecie - powinno być Duliby (a nie Doliby) i Rzepińce (a nie Rzeplińce). Wolańscy rzeczywiście mieszkali w Rzepińcach. Te pomyłki pewnie wynikają z tego, że moja ciotka spisywała to ze słuchu, wg opowieści swojej mamy. Stąd też zapewne przekręcone i dotąd niewyjaśnione "Załoście". KL.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
klisowska



Dołączył: 29 Lut 2008
Posty: 202

PostWysłany: Pią Lis 09, 2012 9:41 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Dalszy ciąg epopei:
O jego odporności (Jana Lisowskiego) i wytrwałości życiowej świadczy też inny fakt z jego życia. W czasie jednych świąt Bożego Narodzenia, gdy mieszkał u Bernardynów, zima była tak śnieżna i mroźna, że nie wysłano po niego koni z Dulib, gdzie zamierzała spędzić święta jego Matka – do Lwowa. Nie wiem, o jaką odległość były oddalone Duliby od Lwowa, ale chyba nie było tam jeszcze linii kolejowej doprowadzonej. Może była to miejscowość nie leżąca przy linii kolejowej, która w tych czasach nie była jeszcze tak gęsta. Biedny chłopiec nie chciał sam zostać na te wielkie, tak rodzinne święta, wśród obcych. Wybrał się bladym świtem, a może jeszcze w nocy piechotą. Może go ktoś litościwie podwiózł kawałek, w każdym razie, gdy już znużony i zmarznięty, a może i głodny stanął pod dworem Mroczkowskich, tam już siadano do wigilijnej wieczerzy. Zapukał do zmarzniętych szyb okien (może nie mógł się dopukać do drzwi) – a tu szyba pękła. Nie było to pewno radosne powitanie niespodziewanego gościa. Wiadomo, co to znaczy w mróz wybita szyba – do tego w święta.
Po zdaniu matury, przeniósł się z Matką do Kołomyi, miasta powiatowego, gdzie jak już wspomniałam, zaczął robić karierę aptekarską starszy brat Edward. Zapisał się również Jaś na prawo we Lwowie. W tamtych czasach na prawie nie obowiązywała codzienna obecność na wykładach, wystarczyło zaopatrzyć się w skrypta i książki i przyjeżdżać na egzaminy by zebrać „nomina” – jak wtedy nazywano wpisy do indeksu.
Ale trzeba było z czegoś żyć. Kapitalik Matki się wyczerpał. Jaś więc dwoi się i troi. Uczy się chyba nocami i w święta. A trzeba przypomnieć, że książki, kodeksy, które trzeba było opanować były w języku niemieckim. Był więc nauczycielem języka polskiego w prywatnej pensji klasztornej dla panienek, tzw. „konwikcie”. Udzielał korepetycji. Poznał w Kołomyi młodych ludzi, dwóch braci Bursów odpowiednich mu wiekiem. Wszyscy trzej bardzo ładnie śpiewali i jak mi Dziadziuś opowiadał nawet sobie raz śpiewem „zarobili”. Poszli w lecie do ogródkowej restauracji, nie mając grosza przy duszy. Z żalem patrzyli na mieszczuchów popijających piwo z zagrychą. Siedli na boku i zaczęli śpiewać. Ich śpiew bardzo podobał się ludziom, zaczęło ich coraz więcej napływać i zajmować stoliki. Ucieszony właściciel restauracji dał im za to suty poczęstunek.
Jeden z braci Bursów, Wujek Oleś, został handlowcem; jeszcze przed I wojną światową prowadził w Nowym Targu sklep Kółka Rolniczego i wybudował duży drewniany dom na Kowańcu. Wrócę do jego rodziny jeszcze. Drugi Bursa, Stanisław, obdarzony pięknym głosem, kształcił się w śpiewie nawet we Włoszech. Osiedlił się w Krakowie i był profesorem śpiewu. Jego syn Adam jest profesorem muzyki i kompozytorem.
W domu państwa Bursów była jeszcze jedna bardzo ładna dorosła siostra i dwie kilkunastoletnie dziewczynki. Przy rodzinie tej wychowywała się też sierota, krewna, panna Stefcia Chlebowicka. Oboje jej rodzice już nie żyli. Ojciec jej był naczelnikiem urzędu skarbowego w Otyni, miasteczku koło Kołomyi. Matka była z domu Winnicka. Miała cztery siostry i brata. U nas w domu wspominało się tylko ciocię Michasię, która nawet jakiś czas po śmierci Babci Stefuni opiekowała się moją Mamusią i ciocią Manią – ale nie uprzedzajmy faktów.
Cicha, skromna Stefcia spodobała się Jasiowi. Brunetka, o matowej, bladej twarzy i niebieskich oczach. I była to miłość na całe życie. Nie tylko romantyczna, ale i praktyczna. Widząc, że dorosła dziewczyna jest zupełnie na łasce niezbyt zresztą bogatej rodziny – kupił jej za uciułane pieniądze maszynę do szycia. Mogła już więc zarobić na siebie szyciem i skompletować sobie wyprawę.
Po ukończeniu studiów Dziadek zaczyna pracę jako koncypient w renomowanej kancelarii dra Błażejewskiego we Lwowie. Wynajmuje dwupokojowe mieszkanie we Lwowie przy ulicy Kochanowskiego 64 i sprowadza z Kołomyi matkę. (Były z tego okresu listy, jakie narzeczeni wymieniali między sobą, ale gdy po ucieczce we wrześniu 1939 roku zastaliśmy splądrowane mieszkanie, Mamusia całą rodzinną korespondencję spaliła.) Zaczął Dziadek robić doktorat, zdając kolejne etapy, tzw. rygoroza.
W tym tak trudnym okresie życia wziął ślub ze swoją Stefunią (w Otyni) i sprowadził ją do Lwowa. Biedna Stefcia nie spodobała się Teściowej. Prababcia Frycia pewnie miała nadzieję, że tak jak Edzio wżenił się w aptekę, Jaś wżeni się w kancelarię adwokacką. Była bardzo niedobra i złośliwa wobec synowej. Chorowitą młodą kobietę przezywała „ty suchotnico” – jak gdyby słabe zdrowie było przewinieniem. Stefcia dorabiała do mężowskiej pensyjki szyciem. A tu „co rok – prorok”. Cztery córki pod rząd. Najstarsza, Helenka umarła jako półtoraroczne dziecko, na zapalenie płuc. Dziadziuś zawsze wspominał, jak im lekarz kazał dziecko owijać zimnymi kompresami. Tak owijali, że na rano dziecko było gotowe. Podobno była kiedyś taka metoda spędzania gorączki, owijaniem chorego w maczane w wodzie z octem chusty. Musiały być dobrze wykręcone i robiło się to pod pierzyną. Może robili to nieumiejętnie – a w ogóle drakońska metoda, i to u dziecka. Zawsze z wielkim żalem wspominano małą Helenkę. Potem urodziła się Mania, jeszcze jedna córeczka (zmarła zaraz po porodzie) i jako ostatnie dziecko, Stasia – moja Mamusia.
Stasieńka znowuż jako dziecko zachorowała na oczy. Trzeba ją było codziennie na rękach nosić do dr Bałabana, słynnego w owych czasach okulisty we Lwowie. Sparwił Jaś żonie szeroką rotundę na popielichach, żeby nie marzła biedaczka w czasie tych dalekich wędrówek z dzieckiem na ręku. Bo przecież byłą to zima. I tak biegło im życie przy dwóch córeczkach i Teściowej, która od czasu do czasu wyjeżdżała do Edzia do Kołomyi. Do dzisiaj wśród pokolenia aptekarza krążą opowieści, jak to do „stawiano do góry nogami” przed przyjazdem tej Herod-Babci. Stefunia pewnie wtedy oddychała swobodniej.
Gdy dziewczynki już były kilkuletnie, Dziadek zdał ostatnie rygoroza i stanął do obrony doktoratu. Na uroczysty egzamin przyszedł z żoną i dwiema córeczkami. Stefcia sprawiła sobie piękną srebrzystą suknię. Uwieńczyli ten ważny i doniosły fakt uroczystym zdjęciem. Stefcia, szczuplutka, z modną grzywką nad czołem stoi obok stolika, na którym siedzi troszkę bokiem Stasieńka, podtrzymywana przez mamę. Dlaczego bokiem? A bo trzyletnia kobietka dała sobie ufryzować tylko włoski z jednej strony, z drugiej - za skarby nie i nie! Młody doktor praw, już z zarysowującą się tuszą, siedzi z przytuloną do jego kolan Maniusią.
Kończyła się koncypientura u Dra Błażejewskiego. Dr chciał Dziadka przyjąć do spółki. Ale „najgorsze są spółki, mówiły jaskółki”. Błażejowski był człowiekiem wyrachowanym, Dziadek dobrym i łatwowiernym. Dobre duchy ustrzegły go od tego kroku. Ponieważ dużo sentymentu miał do Buczacza, gdzie spędził młodość, postanowił tam się przenieść i założyć kancelarię adwokacką. Wynajął w Buczaczu czteropokojowe mieszkanie, zamówił w spółce stolarskiej we Lwowie „na weksle” meble, portiery, karnisze, dywany – czyli całe urządzenie mieszkania. Komplet salonowy kupił tanio u Dra Błażejewskiego i dał go odnowić.
Na sam koniec pobytu we Lwowie kochane córeczki zrobiły rodzicom ogromną szkodę, która przeszła też do klechdy rodzinnej. Rodzice poszli składać pożegnalne wizyty, służąca zajęta była swoją pracą, a „panny” postanowiły zrobić sobie huśtawkę. Przywiązały sznurek do klamki okna i drzwiczek od szafki kuchennej, pełnej kupionego szkła i serwisów. Prowodyrem była Mania. Naturalnie, przy pierwszych próbach tej zabawy, szafka runęła i wszystko się potłukło. Mania schowała się do klozetu, a Stasi zabroniła mówić, gdzie jest. Rodzice wieczorem wracają do domu, widzą szkodę , ale starszej córeczki nie ma. Podobno chodzili po kamienicy i podwórku nawołując rozpaczliwie „Maniu, gdzie jesteś”? Gdy po dobrej godzinie odnaleźli pierworodną – zamiast zasłużonych klapsów, były objęcia i pocałunki.
Na okres najgorszej przeprowadzki Prababcia Frycia pojechała do syna do Kołomyi, a Babcia Stefcia z córeczkami do Brzeżan, gdzie jej brat Mieczysław Chlebowicki był naczelnikiem Izby Skarbowej czyli urzędu skarbowego. Tam też spędzili święta Bożego Narodzenia. 2 lutego 1900 roku przyjechali do Buczacza, do usłanego już przez Ojca rodziny gniazdka.
Wraz z nowym wiekiem zaczęła się dla rodziny Dra Jana Lisowskiego era buczacka. Zapomniałam napisać o jeszcze jednym zdarzeniu we Lwowie, które świadczy o tym, jaką biedę tam klepali. Raz szła Babcia Stefcia ze Stasieńką koło kramów, na których były tanie, owijane w bibułkę cukierki. Dziecko, jak to dziecko, napierało się słodyczy, na to matka dała klapsa i odciągnęła od pokusy. Jak mi Mamusia mówiła, na pewno nie miała nawet na taką łakotkę pieniędzy.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
klisowska



Dołączył: 29 Lut 2008
Posty: 202

PostWysłany: Sob Lis 10, 2012 11:38 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Buczacz
Buczacz był miastem powiatowym we wschodniej Galicji, położonym pagórkowato nad malowniczym jarem sennej, leniwie płynącej rzeki Strypy, tworzącej dopływ Dniestru, a z nim razem zdążającej do Morza Czarnego. Centrum stanowi rynek z pięknym zabytkowym renesansowym ratuszem. Rynek był w kotlinie, do jego czterech rogów spływały z otaczających miasto wzgórz ulice. Jeden kościół rzymsko-katolicki i trzy cerkwie grecko-katolickie, klasztor OO Bazylianów, cerkiew św. Mikołaja i cerkiew Pokrowy. Była też synagoga. Ludność więc stanowili Polacy, Rusini i Żydzi żyjąc ze sobą zgodnie. Jeszcze nie dotarł tutaj nacjonalistyczny ruch ukraiński, który dopiero przed I wojną światową ogarnął to ciche miasteczko. Dopiero wtedy z klubu ukraińskiego zaczęły dochodzić głosy „smert lacham”, które podsycane aż do II wojny światowej miały się zaczerwienić krwawymi rzeziami ludności polskiej, pod przymkniętymi na to oczami Niemców.
Był w miasteczku duży, piękny budynek Sokoła z salami do ćwiczeń, gdyż podnoszenie tężyzny fizycznej było celem Gimnastycznego Towarzystwa Sokół. Taka była oficjalna nazwa tego stowarzyszenia, ale głównym hasłem było zawołanie „w zdrowym ciele, zdrowy duch”. A chodziło właśnie o to, by w tym zagarniętym przez zaborców kraju ten duch był polski. Urządzano więc w dużej sali teatralnej akademie ku czci wielkich rocznic narodowych, przedstawienia, na których grano sztuki wielkich polskich klasyków. Były dwie duże dwupiętrowe szkoły powszechne – jedna żeńska, druga męska. Było duże piękne gimnazjum, naturalnie tylko męskie, przylepione do wzgórza. Także ogrody na tyłach budynku , wznosiły się tarasami. Muszę dodać, że budynek Sokoła, zbudowano ze składek obywatelskich, naturalnie Polaków. W ogóle te miasteczka kresowe, to były twierdze polskości. Sokół skupiał w sobie przede wszystkim młodzież rolniczą i rzemieślniczą.
Do tego miasteczka w lutym 1900 roku sprowadził dziadek Lisowski swoją rodzinę. Mieszkanie było czteropokojowe, w starej kamienicy, mającej podwórze z arkadami. Sypialnia, jadalnia, salon, kancelaria i duża kuchnia, z wydzielonym miejscem na łóżko i szafę służącej. Była nią przywiązana do rodziny Marynia. Wrócił z wojska jej mąż Tomasz i zamieszkali na razie oboje z rodziną Lisowskich. Pan Tomasz był „majstrem do wszystkiego”. On też pomógł Dziadkowi przy urządzeniu mieszkania. Nawet podobno szył portiery. Wyklejał też pięknie zabawki i łańcuchy na drzewko. Miał ładne pismo, pisał pozwy do sądu, grał na skrzypcach dzieciom do tańca, a nawet… uszył pani domu pluszową suknię. Rezydowali w kuchni, do której było również wejście od ganku – więc było niekrępujące. Najważniejszy był w tej kuchni duży piec kuchenny z piekarnikiem do pieczenia chleba. Była kuchnia wielka, paliło się pod nią naturalnie tylko drewnem – polanami na łokieć. Ogromne piece pokojowe też były opalane „twardym” bukowym drewnem. Węgiel – jako że daleki, aż na Śląsku, pod innym zaborem, był jako paliwo zupełnie nieznany. Jakie to musiało być wspaniałe, te trzaskające polana w piecach. Całe lato skupowało się zapasy opału i ładowało drewutnię. Ale po roku Marynia spodziewała się dziecka i wyjechali do swej wsi rodzinnej by objąć gospodarstwo.
Dziadek po przybyciu do Buczacza włączył się w nurt życia towarzyskiego i społecznego. Pisał wielki memoriał do kancelarii cesarskiej do Wiednia z prośbą o przeprowadzenie linii kolejowej Buczacz – Podhajce – Brzeżany. Zaraz po przybyciu do Buczacza złożyli towarzyskie wizyty inteligencji miasteczka: a więc dyrektor gimnazjum, prezes sądu, aptekarz, kolega adwokat i doktor Hirschler. Pozostali lekarze to był Żyd Kroh i Ukrainiec Mogilnicki. Intuicyjnie, nie wiedząc jeszcze, że losy połączą kiedyś te dwie rodziny: Lisowskich i Hirschlerów – przypadli sobie bardzo do gustu i zaczęli u siebie bywać. Zaprzyjaźnili się też z rodziną adwokata Reisa. Byli to postępowi Żydzi, ludzi bardzo godni i uczynni. Państwo Hirschlerowie mieszkali już od paru lat w Buczaczu. Przeżyli tu wielką tragedię: zmarł na szkarlatynę ich średni syn Kaziuniu. Już drugiego syna tracili dziadkowie Hirschlerowie. Lekarz, ratując tyle razy życie ludzkie musiał patrzeć na śmierć swych dwojga dzieci i to obydwu na choroby zakaźne. (Juleczek zmarł na dyfteryt zwany wówczas krupem). Lecz zanim nastąpiła ta tragedia czterech chłopców hasało po wielkim ogrodzie w papierowych czakach z pałaszami w rękach odgrywając trzy kolejne powstania narodowe: kościuszkowskie, listopadowe i styczniowe. Tak, choć nosili obcobrzmiące nazwisko i domieszkę obcej krwi, serca w nich biły po polsku, czego mieli dowieść w czasie I wojny światowej, gdy w Legionach Piłsudskiego zamienili drewniane pałasze na karabiny. Pan mecenas Dr Lisowski i „fizyk” Dr Hirschler spotkali się też w Sokole, gdzie dziadek Hirschler był vice-prezesem, a dziadek Lisowski objął młodzieżową sekcję dramatyczną. Spotykali się jeszcze na niedzielnych śniadankach w restauracyjce Leligdowicza, gdzie w latach późniejszych „stary” Hirschler przychodził z synami. Stefcia Lisowska po smutnej sierocej młodości, ciężkich pierwszych latach małżeństwa była teraz panią mecenasową, bywała na przyjęciach i balach. Na jednym z balów (opowiadała mi o tym znajoma mamusi już w czasach okupacji) – bożyszcze pań buczackich, sędzia Litwiszyn podobno bardzo piękny mężczyzna (do którego również w młodości wzdychała owa pani) ofiarował bukiet kwiatów mojej Babuni Stefci, twierdząc, że jest tego najbardziej godna. Był to pewno dobry znawca kobiet. Dobra, zawsze bezinteresowna i ofiarna Stefunia znalazła obiektywnego, pełnego szacunku wielbiciela. Jakże musiał być dumny i szczęśliwy Dziadek Jan, że jego ukochaną tak poważają.
W 1902 roku w lecie już mógł sobie pozwolić na wysłanie żony i córeczek do modnej bardzo wówczas, mającej te same solanki co Rabka miejscowości Rymanów, dzisiaj bardzo zaniedbanej. Wtedy stanowiła raj dla mam i dzieci. Zamieszkały w drewnianej wielkiej willi „Pod Opatrznością”. Znajdowała się ona w pobliżu letniej rezydencji Zamojskich, właścicieli Rymanowa. W pamiętniku Anny Zamojskiej czytałam, że po odkryciu solanek tak bardzo leczniczych, szczególnie dla dzieci, oddali Rymanów zarządowi uzdrowiska w 90-cio letnią dzierżawę za sumę raczej symboliczną. Chodziły więc małe Lisowskie wystrojone ze swoją mamą po deptaku. Jakże się musiała cieszyć Stefunia, że jest w modnym kurorcie, wśród galicyjskiej socjety! Czy czuła się dobrze, czy dawała już znać o sobie okropna choroba, która zabrała Ją wtedy, gdy naprawdę mogła się zacząć cieszyć wreszcie życiem?
Tragedia zaczęła się 2 lutego 1903 roku. Dziadkowie wybierali się na przyjecie do państwa Zychów. Pan Zych był dyrektorem gimnazjum. Dziadek ubierał się jeszcze w sypialni w żakietowe wizytowe ubranie, Babci już ubrana, sprawdzała swoją toaletę w wielkim stojącym lustrze w salonie (tzw. tremo). Nagle dostała krwotok z nosa. Tak silny, że nie można go było zatamować. Wezwano doktora Kroh, który położył chorą na ziemię na wznak i zatamował dopiero tamponami z tzw. waty żelaznej. Była to żółta wata nasycona jakimiś lekarstwami. Pozostał ogromny ból głowy. Naturalnie nie było mowy o pójściu na przyjęcie. Zaraz na drugi dzień przyleciały znajome panie, które zapewne były na owym przyjęciu, dopytywać się, co się stało. Dr Kroh wziął do badania krew i mocz, orzekł że zaatakowane są nerki. Nakazał dalsze leżenie i ścisłą dietę białkową bez soli, jaką w takich przypadkach się stosuje. Ale tu karnawał trwał, Stefcia przemogła swoją chorobę i poszła na bal. Wiedziała biedactwo, że mąż tak bardzo lubił zabawy, doskonały tancerz (zawsze wracał obwieszony kotylionami) – nie chciała pozbawić go tej przyjemności.
Nastąpiło polepszenie. Nadeszły Święta Wielkanocne. Babcia jak zwykle przygotowała je bardzo wystawnie. Urządziła w salonie duży stół świecony uginający się pod świątecznymi babami, mazurkami, szynką i wszelakimi wędlinami. Na stole hiacynty, które samemu hodowało się z cebulek. Wszystko przybrane bukszpanem. Przyszedł ksiądz do domu poświecić „świecone”. Taki kiedyś był obyczaj, że do znaczniejszych rodzin kapłan przychodził świecić dary Boże do domu. W drugi dzień świąt kroiła Babcia szynkę, dom pełen gości, nagle zacięła się długim, ostrym nożem, jaki używa się do tego celu. I znów ta sama historia, krwi nie można zatamować. Na przyjęciu był na szczęście Dr Hirschler i on udzielił pomocy. Naturalnie goście się rozeszli. A tak biedna Stefunia chciała, by wszystko wypadło jak najlepiej. Chora położyła się do łóżka. Dr Hirschler zwołał konsylium. On, Mogilnicki i Kroh. Postanowili wysłać pacjentkę do Dr Gluzińskiego, specjalisty chorób nerkowych we Lwowie. Babcia przygotowała się starannie do tego wyjazdu. Skompletowała toalety dla siebie i swojej pieszczochy Stasieńki, którą zabierała ze sobą. Dr Gluziński zaordynował dłuższą terapię pod jego nadzorem. We Lwowie umieścił Dziadek żonę i córeczkę u dawnych sąsiadów z Buczacza pp. Orlińskich. On był wyższym urzędnikiem na poczcie. Mieli we Lwowie bardzo ładnie urządzone 3-pokojowe mieszkanie przy ulicy Wałowej 2, okna tego mieszkania wychodziły na Plac Mariacki i Hotel Żorża. Był to najelegantszy hotel w mieście, gdzie zatrzymywała się arystokracja i bogate ziemiaństwo. Obsługa mówiła po angielsku, francusku i niemiecku. Moja Mamusia była tam w restauracji na bardzo wytwornej kolacji po ślubie w maju 1926 r., gdy pojechali z Nowego Targu do Lwowa na kupno toalet i pobyć trochę w eleganckim świecie. Hotel ten prosperował doskonale do września 1939 r., ja pamiętam jego kolorowe neony, które widziałam w czasie pobytu we Lwowie.
Ale na razie jest koniec kwietnia 1903 roku. Dr Gluziński przyjeżdżał co drugi dzień na konsultacje. Znowu dieta i wszystkie dostępne w tym czasie lekarstwa. Dziadek nie żałował pieniędzy, by ratować Ukochaną. Mamusia moja wspomina długie ranne wylegiwanie się z Babunią, gdzie po zeskoczeniu ze swojego łóżeczka mogła poleżeć u mamusi „pod paszką”. Co czuła wtedy Stefcia, gdy całowała czarne kędziorki swojej najmłodszej? Ale jeszcze nie poddawała się chorobie. Dr Gluziński pozwolił na godzinne codzienne przejażdżki powozem „na gumach”. Ubierano więc biedulę w te piękne stroje, które sobie przywiozła i p. Orliński z synem właściciela kamienicy, Starkiem znosili ją „na siodełku” z rąk do powozu. Stasieńka ubrana w czerwony płaszczyk – kupiony we Lwowie i takież „tamburinko” na czarnych lokach, jechała na koźle, bo najbardziej jej to miejsce odpowiadało. Towarzyszyła tym przejażdżkom p. Orlińska. Noga za nogą jeździli po „placu powystawowym”, który znajdował się w rejonie parku Stryjskiego. Był maj, wszystko budziło się do życia, kwitło, zieleniło się – tylko z biednej mojej Babuni to życie uciekało. Jeździła pięknie ubrana, wytwornym powozem po tym samym mieście, po którym dawniej zimą, piechotą nsiła na rękach chore dziecko do lekarza. Mąż jej dziś nie żałował niczego, a wtedy nie miała nawet za co kupić dziecku odpustowego cukierka. Ale była jeszcze zdrowa. A może już choroba czaiła się w jej organizmie, potęgowana przez ciężkie warunki. Może przejęła ją genetycznie, rodzice przecież zmarli młodo.
Pod koniec maja Dr Gluziński, widząc zapewne, że jego wiedza medyczna na nic się już nie przyda w tym przypadku, powiedział, że może wracać do domu. Ucieszyła się, bo 27 maja były imieniny Dziadka, bardzo hucznie obchodzone. Przyjechał więc po nią mąż, słabą wnosił i wynosił z wagonu. Przy pomocy zaprzyjaźnionej pani mecenasowej Reisowej urządzono owo przyjecie. Przyszło wielu gości i to było ostatnie wystąpienie towarzyskie Babci. Jak ranny ptak, ostatni raz poderwała się do lotu, pięknie ubrana siedział przy stole. Był to objaw ogromnej chęci życia. Potem jednak nastąpiło pogorszenie. Leżała już tylko w łóżku. Przyjechał ze Lwowa Dr Gluziński – pozwolił już wszystko jeść. Przychodziły więc panie, w tym moja druga Babcia, Hirschlerowa, prześcigały się w przynoszeniu doskonałych legumin, ciast, kurcząt w galarecie do łoża ciężko chorej. Leżąc w łóżku przystrajała swoją starszą córeczkę Manię do I komunii św. Wspominała mi Ciocia Mania, która była już 11 letnią dziewczynką, ze pouczała ją, jak ma być kiedyś oszczędną, dobrą gospodynią. Dawała różne rady, tak jak dorastającej pannie, zdając już sobie zapewne sprawę z tego, ze nie doczeka dorosłego wieku swych córeczek. Zbliżał się nieuchronny koniec. Serce kończyło swą pracę. Nadeszły duszności. Sprowadzono ze Lwowa butle z tlenem. Dzieci na ten ciężki okres zabrali sąsiedzi, zaprzyjaźniona rodzina Burdowiczów. Ojciec licznej rodziny, był naczelnikiem urzędu skarbowego. Najstarszy syn Roman był już studentem prawa, najmłodsze, Jania i Zosia były rówieśniczkami małych Lisowskich. Duszności były coraz bardziej męczące, w ataku rwała się do okna i targała na sobie bieliznę. Rozpoczęto modły o koniec męczarni, o wybawicielkę - śmierć. Modlili się w kościele rzymsko-katolickim i w cerkwi Pokrowy, dzwoniła sygnaturka w kapliczce specjalna dla konających. Nadeszła ostatnia okropna noc, z 23-24 czerwca. Umarła w mękach, na rękach zrozpaczonego męża o 3-ciej rano, mając 36 lat. Zakończyła swe życie tak dobra kobieta, oddana bez reszty mężowi i dzieciom. Myślała tez o bliźnich. Sama wzięta w swej doli sierocej przez krewnych, wzięła do siebie półsierotę, sąsiadkę ze Lwowa, Liklę Stock. Matka jej, będąc wdową z trójką dzieci wyszła drugi raz za mąż za pana Jaremczuka i miała z nim dalszych troje dzieci. Najmłodszy jej synek był mlecznym bratem mojej Mamusi. Babunia nie miała dość pokarmu i sąsiadka dokarmiała jej małą. Ludzie kiedyś byli aż do tego stopnia uczynni i dobrzy dla siebie. Gdy Babcia przeniosła się do Buczacza, zabrała ze sobą najstarszą, dorastającą już panienkę Lilkę. Uczyła ją szyć, gotować, jednym słowem sposobiła do roli dobrej pani domu, jaką sama była. U Jaremczuków, w małym mieszkanku było sześcioro dzieci. Syn, z pierwszego małżeństwa poszedł wcześnie do szkoły kadetów. Trzecie dziecko Stocka, córeczkę, też komuś dała na wychowanie. Takie widać były obyczaje. Może drugi mąż nie lubił tych dzieci. Lilkę wprowadzono w świat i to bardzo szczęśliwie. Po roku pobytu w Buczaczu poznała młodego syna popa – proboszcza Telakowskiego z cerkwi św. Mikołaja, urzędnika banku i wyszła za niego za mąż. Ślub i wesele było w domu teściów. Jeszcze jeden dowód na to, jak wtedy ludność polska i ruska współżyła ze sobą dobrze, bez żadnych uprzedzeń.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
klisowska



Dołączył: 29 Lut 2008
Posty: 202

PostWysłany: Pią Lis 23, 2012 7:21 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Ale trzeba mi wrócić do smutnych czerwcowych dni 1903 roku. Jak wspomniałam, dziewczynki były u Burdowiczów. Rano, 24-go po śniadaniu, Mania zaczęła się pakować do szkoły. Na to starsza z Burdowiczównych, Stefa, nauczycielka, powiedziała dziecku, że dzisiaj do szkoły nie pójdzie, bo jest konferencja. Dziewczynki, małe Lisowskie i Burdowiczówne usiadły na oknie, które wychodziło na ganki i podwórze. Nagle Mania zauważyła, jak ojciec, w czarnym ubraniu i w czarnych okularach przecina podwórze i zdąża do mieszkania notariusza. W czasach austriackich w ten sposób zgłaszało się zgon. W tej chwili przyszła służąca, przyniosła dwie granatowe sukieneczki i powiedziała – Tatuś je kazał ubrać, bo jest chłodno (jak bardzo powtórzyła się ta historia w marcu 1936 r.!). Mania ubrała się, przemocą wyrwała się pani Stefie i wiedziona złym przeczuciem poleciała piętro wyżej, do ich mieszkania. Wróciła natychmiast, porwała Stasię za rękę i tak, trzymając się wbiegły do mieszkania.
W salonie lustra zawieszone były czarną tkaniną. Zegar nie chodził. W sypialni, w poprzek łóżka leżała ich ukochana mateczka, w wizytowej sukni, z trenem, w drobne, czarne poprzeczne paseczki, ze staniczkiem i kołnierzykiem z białej gipiury. Na oczach miała pieniądze, twarz obwiązaną białym szalikiem. Można sobie wyobrazić, jaki ogromny szok to był dla dziewczynek! Przy Babci czuwała jej siostra Michasia, która w połowie czerwca przyjechała i pozostała 2 lata w osieroconej rodzinie. (Jej mąż poszukiwał gdzieś po świecie pracy, wiecznie był bezrobotny, znalazł dopiero zajęcie w administracji szpitala w Sarajewie i tam żonę sprowadził. Po I-szej wojnie światowej zamieszkał w Jordanowie, niedaleko Nowego Targu, gdzie pracował w wytwórni przedmiotów regionalnych – jak gdyby dzisiejszej Cepelii. To była jedyna z rodzeństwa Chlebowickich, która dożyła sędziwego wieku, pamiętam siwą starszą panią i pana o bujnej białej czuprynie, jak byli u nas w Nowym Targu. Pamiętam też, jak Rodzice i Dziadek jechali potem na jej pogrzeb).
Przyjechała fiakrem Lilka Telakowska i zabrała szlochające dziewczynki do siebie. Mieszkała w domku parterowym na przedmieściu. Małe siadły w ogródku na ławeczce i dalej płakały. W tym czasie w kancelarii, gdzie było bezpośrednie wejście z ganku, urządzono katafalk. Znajomi poprzywozili palmy, kwiaty wieńce i wśród nich spoczęła w metalowej trumnie Babcia Stefunia. W nocy czuwały i modliły się przy zwłokach dwie staruszki z domu starców, już przy świetle elektrycznym. 25-tego rano Lilka przywiozła do domu dziewczynki, których już teraz przez cały dzień nie można było oderwać od ciała zmarłej. Wpatrywały się w uśmiechniętą i już teraz spokojną, ukochaną twarz.
W domu jednak trwała robota i krzątanina. Trzeba było przygotować stypę. Pomagała cioci Michasi Pani Reisowa. Zbliżała się okropna chwila pogrzebu. Uczestniczyli w nim, oprócz duchowieństwa rzymsko-katolickiego, gościnnie księża ruscy. Kancelaria była pełna. W głowie trumny - dziewczynki, nienasycone we wpatrywaniu się w odchodzącą matkę; przytulał je ojciec, krewni, sąsiedzi, służba i znajomi. Popi zaczęli swoje żałosne „smetri pomyłuj”, wtedy ojciec sprowadził dzieci na dół przed bramę, żeby nie przeżyły najgorszego – zabijania trumny. Rozdzwoniły się dzwony, zagrzmiała orkiestra, Stefunia zaczęła swą ostatnią drogę. W kościele egzekwie księży, i znów pienia popów. Gdy kondukt z powrotem przechodził pod kamienicą, gdzie mieszkali, dziewczynki rozszlochały się na nowo: „już nasza mamusia tu z nami nie będzie mieszkała”. Gdy przechodzili obok klasztoru OO Bazylianów rozdzwoniły się cerkiewne dzwony. Konie wystraszyły się iż zaczęły się cofać z karawanem. Droga na cmentarz była bardzo pod górę. Wreszcie dojechali na miejsce wiecznego spoczynku. Wśród szlochu męża i dzieci, pienia duchowieństwa, melodii „W mogile ciemnej” granej przez orkiestrę strażacką – spoczęła moja Babunia Stefcia na buczackim cmentarzu.
Rodzina i goście pojechali do domu na przyjęcie. Z cmentarza zaczęły się wysypywać niezliczone tłumy mieszkańców Buczacza. Mieszkanie już było wysprzątane, ni śladu śmierci w domu. W jadalni przyjęcie, gwar licznych gości, a w salonie przy oknie dwie małe zapłakane sieroty.
Dla Stasieńki skończyło się chodzenie w czerwonych ubrankach. A było z tym tak: Stasia od urodzin bardzo chorowała na oczy. Leczył ją Dr Bałaban, i z dobrym skutkiem. Choć oczy do dnia dzisiejszego są najsłabszym organem mojej matki. Ja to po niej odziedziczyłam. Babcia Stefcia odwołała się jednak również do pomocy Boskiej. Była pod Lwowem miejscowość Delatyn, z cudownym obrazem Serca Jezusowego. Biedna matka z dzieckiem na ręku udała się do tego cudownego obrazu. Ofiarowała tam córeczkę Najświętszemu Sercu, prosząc o zdrowe oczy dla dziecka. Obawiano się bowiem o wzrok. Złożyła też przyrzeczenie, że do lat szkolnych będzie mała chodziła ubrana tylko na czerwono. Był to kolor Chrystusa - kolor krwi, którą przelał dla ludzi. Były to wtedy śluby bardzo popularne. Dzieci ofiarowane Matce Boskiej chodziły ubrane tylko na niebiesko, widziało się też dzieci ubrane w habity zakonne. To były najcięższe zadośćuczynienia łasce Boskiej, ale i ciężar gatunkowy tej ofiary był zapewne najwyższy, chodziło bowiem o życie dziecka.
Czerwone ubranko Stasi uratowało ją też raz w bardzo przykrej sytuacji. Było to jeszcze w czasie, gdy mieszkali we Lwowie. Był zwyczaj, że w niedzielę po kościele znajomi się spotykali i gdy pogoda była ładna, a pora roku odpowiednia, umawiali się na poobiednią wycieczkę za miasto. Jeszcze do mojego dzieciństwa ten sam zwyczaj istniał. Nie było wycieczek od samego rana, obowiązkowa była msza św., przeważnie 9-tka lub 10-tka, po dłuższym niedzielnym spaniu. Na sumę chodziła ludność mieszczańska lub z okolicznych wsi. Pojechali więc Dziadkowie w licznym towarzystwie do Brzuchowic. Była to letniskowa miejscowość pod Lwowem. Otoczona była lasem sosnowym i tam towarzystwo rozłożyło się z piknikiem. Dzieci chodziły po lesie. Stasieńka oddaliła się za bardzo. Nagle zaczęło pogrzmiewać. Towarzystwo w popłochu zaczęło się zbierać i lecieć w stronę dworca kolejowego. Stasia zabłądziła, całe szczęście w dość rzadkim lasku. Zaczęła płakać i wołać mamy. Tymczasem rodzice też się zorientowali, że dziecka nie ma, zaczęli nawoływać i szukać małej dziewczynki w czerwonym płaszczyku. Mała podróżniczka tymczasem natrafiła na grupę młodych ludzi, którzy ją odprowadzili na dworzec, bo powiedziała im, że jest ze Lwowa. Zrozpaczeni rodzice przylecieli też na dworzec i tu się dowiedzieli od kolejarzy, że owszem, przyprowadzono taką małą dziewczynkę w czerwonym płaszczyku.
Ale wróćmy do lata 1903 r. Już 1-go lipca Dziadek wybrał się z dziewczynkami do Rymanowa. Tak bardzo wyczerpane nerwowo po stracie matki, potrzebowały wypoczynku i leczenia wodami. Ciocia Michasia wypakowała całe towarzystwo na podróż w zapasy dobrego jedzenia, dała też całą flaszkę soku malinowego. Z Buczacza do Rymanowa jechało się bez przesiadki, tak zwaną linią podkarpacką, od godz. 10-tej wieczór do 12-tej w południe dnia następnego. W separatce byli sami. Na jednej ławce rozciągnął się Dziadek, na drugiej dziewczynki. Rano na dużej stacji Stryj, ojciec obudził Stasię i Manię, a te - w śmiech! Ojciec miał całą twarz umalowaną na czerwono! Co się okazało? Flaszka z sokiem malinowym umieszczona w siatce, może pod wpływem stukotu pociągu otworzyła się trochę i zaczęła przeciekać prawie na śpiącego Dziadka. Był bardzo zmęczony, spał, aż chrapał. Już w nocy zaczął padać deszcz, dziewczynki żartowały, że na tatusia padał czerwony.
Gdy zajechali do Rymanowa była już piękna pogoda. Fiakrem z wieloma pakunami – bo to i kosz z pościelą, który jechał w wagonie bagażowym – i liczne kufry z ubraniami dziewczynek, pojechali ze stacji do Zdroju. W willi Kościuszko był już wynajęty pokój na I-szym piętrze, z werandą. Na drugi dzień zaprowadził ojciec córeczki do lekarza zdrojowego Dr Regieca – pediatry. Przepisał on wodę „Tytus”. Były jeszcze w Rymanowie wody „Klaudia” i „Celestyna”. Rano po śniadaniu, które sam Dziadek pitrasił na maszynce spirytusowej, o godzinie 8-mej szło się do źródła „na wody”. Przy źródłach był deptak, grała pięknie orkiestra zdrojowa. Stasia goniła z dziećmi, bawiła się; Mania była poważna, na pewno przeżywała to, że w zeszłym roku były tu przecież jeszcze z Mamusią. Tak było do 24-go lipca.
Miesiąc po śmierci żony uderzył w Dziadka nowy grom. Dostaje telegram zawiadamiający go o śmierci jedynego brata Edwarda. Zostawił więc dzieci same i pojechał na pogrzeb. Mania, o 3 lata starsza od Stasi, objęła nad nią opiekę. Ciężko było dać sobie radę z żywą jak iskra Stasią, która niewiele sobie robiła ze starszej siostry. Po tygodniu wrócił Dziadek do Rymanowa, przywiózł śliczne białe sukienki, kupione w domu mody dziecięcej Szydłowskich we Lwowie. Przykro mu zapewne było, gdy jego dziewczynki spacerowały po deptaku wśród pięknie wystrojonych dzieci w szaro-burych żałobnych sukienczynach przygotowanych przez Ciocię Michasię.
Z Rymanowa powrócili 15-go sierpnia. Sypialnia była odmalowana, łóżka stały razem, jak za życia Babuni. Stasieńka spała przy ojcu, na łóżku mamy, Mania w dziecinnym łóżeczku, nad którym wisiał obraz Matki Boskiej z Lourdes. Spała na tym łóżku do swojego ślubu. Nadeszła jesień, Mania poszła do szkoły, a Stasieńka zaczęła w domu przerabiać program I-szej klasy. Uczył ją koncypient Dziadka p. Rydet (?).
Była wtedy jeszcze stara szkoła, klasy porozrzucane po prywatnych domach, nie chciał Dziadek do tych warunków posyłać swojej pieszczoszki.
Po śmierci syna Edwarda, zjechała do Buczacza Prababacia Frycia. Widać tamta synowa tolerowała ją tylko przez wzgląd na męża. Postawiono dla niej łóżko w salonie, za parawanem. Zdrowa, pomimo wieku, wciąż jednak kazała do siebie wzywać lekarza. Przychodził Dr Kroh, sąsiad, ale, że pacjentce nic konkretnego, oprócz starości nie dolegało, więc przypisywał „greckie wino” – dla wzmocnienia, a które dziarska staruszka chętnie popijała. Dr Kroh był bezdzietnym wdowcem. Kochał ptaki. Miał ich w domu dużo. Śpiewających kosów, szczygłów, również papugi. Umiały one naśladować płaczące dzieci, które przewinęły się przez gabinet lekarza, nawet kłócące się sługi. Kamienica była duża, wielu lokatorów, a na wewnętrznych gankach nieraz różne wymiany zdań między pomocnicami domowymi się odbywały. (Do wybuchu II-ej wojny światowej, prawie każdy dom inteligencki, od skromnego nawet urzędnika począwszy, zatrudniał taką pomoc. Od tzw. „garkotłuka”, po kucharki i pokojowe, w zależności od dochodów i statusu rodziny. Sprzyjało temu bezrobocie i ogromne przeludnienie, a co za tym idzie – nędza wsi. Szła taka dziewuszyna do tzw. „faktorki”. Najpierw jej wysługiwała się dosłownie za miskę strawy, potem szła do „państwa”. Zaczynała od wspomnianego „garkotłuka”, potem, gdy była sprytna i nauczyła się od pani gotować, szła do bogatszych domów na kucharkę. Gdy miała miłą prezencję, szybko podpatrzyła miejski sposób ubierania się i obejścia, to „nawet” zostawała pokojówką. Robota była już nie taka ciężka i brudna, biały fartuszek i czepeczek, oprócz pensji „tryngle” od gości państwa. Niektóre poznawały miejskich chłopaków, rzemieślników lub robotników i zostawały w mieście, tworząc proletariat miejski. Niektóre po uskładaniu „wiana” wracały do rodzinnej wsi i tam wychodziły za mąż. Były też służące - przyjaciółki domu. Tak zżywały się z rodziną, że zostawały do późnej starości. U kuzynki mojej Mamusi, Cioci Lonciowej w Krakowie była właśnie taka Marynia, którą później ta ciocia w chorobie pielęgnowała. Jeżeli dom był duży, znajdowała swoje miejsce do śmierci, a jeżeli nie, to szła biedula „na umieralnie” do domu starców, które były w każdym większym miasteczku prowadzone przez zakonnice. Pamiętam taki w Nowym Targu, w Strażnicy, na parterze. Ciepło tam było i pensjonariusze porządnie wyglądali.)
Nadszedł grudzień. Dziewczynki jak co roku poszły do Sokoła „na Mikołaja”. Był to doskonale zorganizowany balik dziecięcy z bufetem, tańcami. O oznaczonej porze gasły światła, zapalały się niebieskie reflektory i wkraczał Św. Mikołaj, w stroju pontyfikalnym, w otoczeniu aniołów; z ogromnych koszy rozdawał prezenty. Nagle zapalało się czerwone światło i wpadały diabełki, pobrzękując łańcuchami i wywijając rózgami. Dzieci w pisk i chroniły się pod opiekuńcze skrzydła rodziców.
Jeszcze za życia Babuni, dostała ona paczkę z napisem „dla Stefanii Lisowskiej, z prośbą, by dawała mężowi więcej skwarków”. Dziadek do końca życia bardzo lubił jedzenie suto okraszone. Babunia widząc, jak jej małżonek ze smukłego młodzieńca przekształca się w nadmuchany balonik – zapewne ograniczała te tłustości. Śmiechu było przy tym dopisku do podarunku co niemiara. Dzieci się śmiały „widzisz mamusiu, sam Św. Mikołaj kazał ci dawać tatusiowi więcej skwarków”. A taki święty, to autorytet – nie było rady – trzeba było dalej „maścić” gorszą połowę. (Oj, brakło mu tego po wrześniu 1939 roku. Gdy przyszedł głód, zupki z „głodnej kuchni”, do kilku miesięcy umarł ten dotychczas zdrowy, rześki starszy pan, na uwiąd starczy.)
Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Pierwsze bez pani tego domu. Ciocia Michasia przygotowała wszystko jak za życia siostry. Naturalnie, jak co roku, duże drzewko w salonie. Wigilię urządził Dziadek kawalerską. Bał się sam zostać tylko z dziećmi i szwagierką. Przyszli samotni panowie – Łukaszewski, Tokarzewski – komisarze ze starostwa, sędzia Niemezowski. W I-szy dzień świąt zabrał Dziadek dzieci i pojechał do Brzeżan, do brata żony, Mieczysława Chlebowickiego. Było tam pięcioro dzieci – Stach, Olek, Mania, Kazia i Hala. (Te dwie ostatnie schroniły się do Nowego Targu w czasie wojny bolszewickiej 1920 r.) Było tam gwarno, wesoło, małe Lisowskie nie miały czasu na smutne rozmyślania. Co niedzielę brał Dziadek sanki konne i wyjeżdżali za miasto na spacer. Jeździli też do administratorstwa majątku Rzepińce, pp. Noskowskich. Pamięć o Stefci była tu ciągle. Dziadek dał zrobić we Lwowie u fotografa duże powiększenie jej zdjęcia, które oprawione w ramy portretowe stało na sztalugach w salonie. Mamusia pamięta, że Dziadek wieczorem, myśląc, że dzieci już śpią siedział przed podobizną swojej Stefuni i płakał.
W następne wakacje 1904 roku wysłał Dziadek swoje córeczki do znajomego folwarku Skoromochy. Mieszkało w nim młode małżeństwo z dzieckiem i babcią. Końmi jeździli nad brzeg Dniestru, gdzie też można się było kąpać. Podczas jednej z takich przejażdżek, Stasię spotkała przygoda. Lubiła zawsze siedzieć na koźle. Przyjechał właśnie na koniu młody panicz z okolicznego dworu. Zwrócił uwagę na czarną, lokatą dziewczyneczkę. Podjechał bardzo blisko i powiedział – Cyganeczko powróż mi, a ja cię wezmę na konia. Mała zareagowała na te zaloty płaczem. Łeb koński był tak bliziutko, i wystraszyła się. Wszyscy się roześmiali z nieoczekiwanej reakcji. Nerwowe dziecko przeżywało jednak każde wzruszenie bardzo silnie. Wieczorem dostała gorączki, wymiotów. Młoda pani i babcia orzekły, że nic, tylko młodzieniec rzucił na dziecko „urok”. Zgasiły więc rozpalone węgielki drzewne, takie jakie były w każdym domu (ja je jeszcze pamiętam – rozpalało się nimi żelazko i gotowało herbatę w samowarze) i wodę tą musiała wypić. Odprawianie tych guseł ja widziałam na własne oczy, gdy na ganku, naszej służącej, jej koleżanka od sąsiadów „zamawiała” ból głowy. Przy prasowaniu żelazkiem z węglem drzewnym unosił się „zagar”. Zawsze osoba prasująca miała na czole przewiązaną chustę moczoną w wodzie z octem.
W 1905 Stasia poszła wreszcie do szkoły. Wybudowano już nowe budynki szkolne – męski i żeński i do takiej, pachnącej jeszcze farbą pomaszerowała mała uczennica, od razu do trzeciej klasy. W domu dzieci zaczęły się uczyć francuskiego. Chciał nawet Dziadek wysłać Stasię do klasztoru Niepokalanek do Jazłowca, gdzie była pensja dla panienek. Trzeba tam było mieć specjalną, znaczoną wyprawkę i amazonkę do jazdy konnej. Pojechał Dziadek ze Stasią i p. Łukaszewskim do tego zakładu, zorientować się. Pokazano im sale szkolne, sypialnie, sale rekreacyjne, stajnie, gdzie oprócz normalnych koni stały kucyki dla młodszych panienek. Zostawili Stasię na parę godzin „na próbę” i poszli sobie. Mała spodobała się siostrze przełożonej, która zaprowadziła ją do kaplicy, gdzie siostry pięknie śpiewały. Wrażliwej na muzykę dziewczynce to się podobało ale i rozdrażniło. Oddano ją w ręce jednej z sióstr wychowawczyń. Ta od razu zabrał się do długich, naturalnych loków dziecka. Nasmarowała jakąś pomada i ciasno splotła w dwa warkoczyki. O, to się już nie podobało! Gdy na koniec zaprowadziła Stasię do koleżanek, nastąpiło zupełne rozczarowanie. Dumne ziemianki i arystokratki z wyższością i niechęcią przyjęły nową, która była „tylko” córką adwokata. Była tam córka starosty z Buczacza, do niej wiec skierowała się Stasia, rada, że spotkała kogoś znajomego. Ale ta już przyjęła zwyczaje pensji, potraktowała ją tak samo, jak reszta panienek! (Niestety, ziemiaństwo i arystokracja oddzielała się murem chłodnej wyniosłej grzeczności od reszty społeczeństwa i pomimo zasług, jakie ponieśli dla społeczeństwa i dla Ojczyzny, nie byli lubiani. Nikt im nie współczuł, gdy parcelowali ich w 1945 roku.)
Gdy Dziadek z p. Łukaszewskim wrócili wieczorem do klasztoru, Stasia rzuciła się ojcu na szyję z płaczem, że za żadne skarby tu nie zostanie. Panna Podlewska, nauczycielka, która zaczęła uczyć Lisowskie w domu francuskiego, była właśnie wychowanką podobnego zakładu w Niżniowie. Pochodziła ze zubożałej rodziny ziemiańskiej. Różne były przyczyny takiego zubożenia, Nie zawsze to było hulactwo, jak w przypadku utraty folwarku Załośce przez Lisowskich, które przegrał w karty i przepił nieuczciwy zięć Hołoniewski. Były odbierane i sekwestrowane za udział w powstaniach. Chociaż w spokojnej Galicji to się nie zdarzało (wyjątek - Wiosna Ludów).
Na następne wakacje znowu pojechały panny Lisowskie do Rymanowa. Tym razem bez Ojca. Mania już miała 13 lat, więc Dziadek powierzył jej opiekę nad Stasią. Opowiadała mi Ciocia Mania, że w tym właśnie wieku, szczególnie po wyjeździe Cioci Michasi, na nią spadły obowiązki pani domu, co zrobiło ją przedwcześnie poważną, a nieraz nawet ciążyło. Na stacji w Rymanowie czekała na dziewczynki pani Dydakowa, właścicielka willi Zofii, gdzie miały zarezerwowany pokój. Nie był on jednak jeszcze zwolniony i na pierwszą noc umieściła je właścicielka w pokoju na parterze, z osobnym wejściem. Tej właśnie nocy rozszalała się burza. Budynek położony był w lesie, szum drzew, pioruny, błyskawice, wystraszyły ogromnie wrażliwą Stasieńkę. Poleciała wystraszona do łóżka Mani, przytuliła się do niej i obie gorzko zapłakały nad swoją sierocą dolą. Gdyby Mamusia żyła, byłaby tu z nimi, uspokoiła.
Ranek obudził się już piękny, słoneczny. Dziewczynki przeniosły się do swojego pokoju na piętrze. Rozpakowały walizki pełne pięknych sukienek na każdą okazję. We czwartek od 5-tej do 7-mej popołudniu odbywały się w „kurhausie” baliki dla dzieci. Orkiestra zdrojowa grała walczyki, polki, mazurki, nawet poloneza. Zabawy te prowadził z dużą werwą przyjaciel dzieci, Dr Regiec. Z powodu takiego jednego baliku zdarzyła się Stasi przykra historia. Mania właśnie ubrała ją w piękną białą tiulową sukienkę, z dużą białą kokardą w tyle. Białe pończoszki i białe skórzane pantofelki dopełniały toalety. Stasia ubrana wyszła przed willę, gdy Mania jeszcze się ubierała. Bawił w tym pensjonacie również rówieśnik Stasi, Muki (?) wraz z boną. W pobliskim potoku bawiły się dzieci robiąc zaporę z kamieni. Mały urwis namówił Stasię, by poszła z nim nad ten potok. Smarkula niepomna posłuszeństwa Mani i swojego odświętnego stroju, dała się pociągnąć. Tamte dzieci zrobiły dla nich mostek z kamieni, który jednak po wstąpieniu na niego rozwalił się i Stasia wpadła do gliniastej wody. Mania zaczęła ją nawoływać, ale mała bała się pokazać starszej siostrze w tym opłakanym stanie. Biedna Mania zdenerwowana poszła do kancelarii pani Dydakowej i tam napisała kartkę do ojca, że nie może sobie już dać rady z powierzoną jej opiece młodszą siostrą. Stasia widząc z daleka wybiegającą Manię podeszła pod dom i tam właścicielka pensjonatu powiedziała jej, że Mania opisała ojcu jej wybryk (i może inne) i właśnie poleciała nadać na pocztę kartkę ekspresem. Stasia bez namysłu również poprosiła o kartkę, którą wysłała pocztą ekspresem. Na kartce napisła: wszystko co Mania napisała jest nieprawdą. Całuje rączki Stasia.” Był to oczywisty brak samokrytycyzmu u tej rozpieszczonej przez ojca swawolnicy.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum komarno.forumoteka.pl Strona Główna -> Komarno i okolice Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum